Niezwykle rzadko na rynku gier goszczą produkcje, idące pod prąd mainstreamowym trendom. Produkcje nie tylko eksperymentalne dla samego eksperymentu, ale też oferujące coś naprawdę godnego zapoznania się z nimi. Dear Esther na tym polu jest prawdziwą perłą. Nie tylko w myśl powiedzenia – na bezrybiu i rak ryba. Ten tytuł naprawdę potrafi zrobić wrażenie zarówno głębią opowieści jak i jakością wykonania. Skoro tak jednak jest, to czemu internet, prasa i telewizja nie huczy od peanów i zachwytów na cześć Esther? Cóż… Do tego jeszcze wrócimy.
Na początku może kilka słów wstępu czym jest Dear Esther? Tytuł ten ma swoje korzenie w modzie znanego chyba wszystkim Half-Life 2. Idea okazała się na tyle dobra, że postanowiono wydać go w komercyjnej formie. Celowo dotychczas nie użyłem zwrotu gra, gdyż tak naprawdę mechanika tego projektu kłóci się z ogólnie przyjętym znaczeniem tego słowa. To raczej interaktywna opowieść składana przez nas z puzzli. I to od nas zależy ile z nich zbierzemy i ułożymy, aby zrozumieć całokształt.
Opowieść? Puzzle? Ano właśnie. Wszystko zaczyna się na skalistym wybrzeżu, pewnego pochmurnego późnego popołudnia. Kim jesteśmy? Co tu robimy? Nie wiemy. Obserwujemy tylko otoczenie z perspektywy pierwszej osoby. Jedyna poszlaka na początku, to odczytany przez (domyślamy się) naszego bohatera fragment listu. I tyle. Ruszamy więc w głąb wyspy, aby dowiedzieć się o co tu chodzi. I teraz niespodzianka dla pokolenia dzieci „szczelanek” – akcja z pierwszej osoby a my możemy tylko iść i robić niewielkie zbliżenia. ŻADNEJ interakcji z otoczeniem. Żadnych zagadek w stylu – użyj znalezionego klucza na drzwiach, aby je otworzyć. Żadnych potworów do ubicia. Zresztą sama wyspa sprawia wrażenie totalnie opuszczonej, a jedyne co zdaje się popychać fabułę do przodu to kolejne fragmenty listów. Na początku bardzo enigmatyczne. Niczym wyrwane z kontekstu i pełne przenośni. Z czasem nieśmiało wyłania się z nich właściwa historia, którą tym łatwiej interpretować, im lepszymi obserwatorami otoczenia jesteśmy. I tu dochodzimy do puzzli, strzępków danych i poszlak, na jakie natrafiamy na wyspie. Oczywiście puzzli w sensie metaforycznym. A to czy w ogóle je zauważymy patrząc na nie, zależy już tylko od nas. Bo to, że w Dear Esther nie ma oponentów do pacyfikacji, nie znaczy, że nie wymaga ona od nas niczego. Bierność prawego palca wskazującego wynagradza po stokroć treningiem umysłu. A skierowaną na siebie uwagą potrafi się wdzięcznie odpłacić. Jeden prosty przykład (staram się tak pisać, aby jak nabardziej uniknąć spoilerów i wszelkich naprowadzeń na wątki opowieści). Napotykasz na swojej drodze ruiny małego domku. Wchodzisz do niego rozglądając się tu i ówdzie. Ot, opuszczona rudera i wychodzisz. Czy zwrócisz uwagę na małe zdjęcie porzucone na stole? Czy je w ogóle zauważysz? A jeśli tak, czy dasz radę na jego podstawie dopowiedzieć to, czego nie będzie w listach? A może nie ma czego dopowiadać, a to tylko przypadkowy przedmiot? Więcej. Może ten dom jednak coś skrywa…? Słowo klucz – interpretacja. Otwarte drzwi dla naszej wyobraźni i zdolności kojarzenia faktów. Tak zapomniane w dobie papki dosłowności jaką serwują nam czy to gry, czy filmy na lewo i prawo. Bo gracz/widz MUSI mieć wszystko podane na tacy, żeby się czasem nie spocił od myślenia? Bleargh!
Jak to wszystko się prezentuje od strony audio/wideo? WSPA-NIA-LE! Bardzo klimatyczna, szczegółowa grafika. Pięknie zaprojektowane otoczenie, dobre oświetlenie i w większości dokładne tekstury. Momentami czułem wręcz podmuchy zimnego wiatru znad morza na twarzy. Ze świetną grafiką współgra idealnie ścieżka dźwiękowa, stanowiąca delikatne kompozycje z dominującą rolą klawiszy i smyczków. Całość tworzy bardzo melancholijny, gęsty klimat, doskonale wspierający budowanie nastroju historii. Gdybym się miał przyczepić to tylko do jakości części tekstur, które mogłyby być jednak lepsze. Tym niemniej to naprawdę drobiazg.
Laurka wystawiona grze wyjątkowej? Z pewnością. Może czas więc powrócić do pytania z pierwszego akapitu. Skoro jest tak genialnie, to czemu branża nie padła na kolana? Czemu nie ma nowego rekordu sprzedaży? Otóż największa zaleta Dear Esther to jednocześnie jej „wada”. Dojrzała, wieloznaczna, smutna, ale też wspaniale opowiedziana historia to coś, od czego wielu odbija się jak od muru. Przejrzałem dziś trochę internet pod kątem komentarzy na temat tej produkcji. Okazuje się, że owszem, część osób podziela mój entuzjazm, ale wielu też tytuł ten jest obojętny. Natmiast najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że wiele jest głosów dzieciarni, która pozjadała wszystkie rozumy i autorytarnie stwierdziła, że syf, nuda, nic się nie dzieje……… Jasne, nie ma ratowania świata i wyrzynania potworów. Nuda. To jak z jedzeniem. Nie mam nic do hamburgera. Sam od czasu do czasu jakiegoś wszamię. Ale na litość boską! Gdy ktoś podstawia pod nos przepyszne, wyszukane danie nie wolno tupać nóżką i przez zaciśnięte ząbki mamrotać – chcę do McDonalda!
Jeżeli teraz Szanowny Czytelniku stwierdzasz, że nadal niewiele wiesz, czym jest Dear Esther, to bardzo dobrze. To tytuł, do którego powinno się podejść jako tabula rasa i samemu zgłębiać tajemnice wyspy. Celowo unikałem wszelkiego pisania o fabule. O niej można sporo dyskutować po przejściu całości, ale nie wcześniej. Jeżeli więc kogoś zachęciłem, cieszę się. Warto dać Esther szansę i poznać treść listów do niej. Przyznam, że w finale, chociaż przeczuwałem w jakim kierunku zmierza, szczerze wzruszyłem się. Później, przeszukując internet na temat smaczków i niuansów, które mi mogły umknąć, albo które opacznie zrozumiałem, zaskoczyłem się podwójnie. Po raz pierwszy, gdy okazało się, że tor moich przemyśleń pokrywa się z ogólnymi interpretacjami, a po raz drugi, gdy… na samym dole będzie link. Proszę go oglądać DOPIERO po przejściu całości (naprawdę!). Wgniotło mnie to w fotel i udowodniło, że jednak aż tak dobrym obserwatorem nie byłem.
Aby ktoś nie czuł się oszukany dodam jeszcze, że przejście Dear Esther, nie spiesząc się zajmie około godziny. To krótko, fakt, zważywszy, że cena na Steamie bez promocji to 6,99 euro. Można jednak na to spojrzeć jak na wyprawę do kina. Bilet, cola, jakiś popcorn i niewiele więcej czasu. Natomiast doznania skutecznie konkurują (żeby nie napisać biją na głowę) sporą cześć tego co można zobaczyć w multipleksie. Warto też dodać, że grupa Iron Squad wykonała bardzo dobre fanowskie spolszczenie, za co im chwała, gdyż dla osób ze słabą znajomością języka Szekspira wyprawa w głąb wyspy okaże się zwykłym, przydługim i prawdopodobnie męczącym spacerem.
Ocen czątkowych nie będzie. Wszystko tu stoi na bardzo wysokim poziomie i zasługuje na górne stany każdej skali. Dear Esther gorąco polecam jako tytuł głęboki, z rewelacyjnym melancholijnym, onirycznym klimatem. Do niej należy przysiąść z nastawieniem jak do dobrej książki, a nie shootera fpp. I poświęcić swoją uwagę. Warto. Odwdzięczy się.
Brawo Chrisu! Niezła ta twoja recka. Szkoda, że nie o
skorzystałem ze Steam Sales, pewnie jest czego czego żałować.
Na początek gratulacje – naprawdę porządny artykuł. Mam identyczne odczucia i obawiam się, że nie udało by mi się tak ładnie ubrać ich w słowa np. w trakcie podcastu.
Co do filmiku, który zamieściłeś na końcu:
Dziękuję:) Cóż, jeżeli uda mi sie tym tekstem zachęcić chociaż jedną osobę do kontaktu z Esther będę się bardzo cieszył. Tym bardziej, że sam sięgnąłem po nią niejako przez przypadek w wyniku chwilowego kaprysu (thx Odin!:D).
odin dobra rada :D
Generalnie zgadzam się ze wszystkim co napisał autor. Już pierwsze momenty spędzone z grą nie pozostawiają złudzeń, że ma się do czynienia z jakimś artystycznym tworem (jeśli chodzi o gry, to moje chyba pierwsze takie uczucie jakie kiedykolwiek miałem). W dodatku daje możliwość interpretacji i samodzielnego dojścia do tego „co autor miał na myśli”, co w rozrywce elektronicznej nie występuje praktycznie w ogóle. Jednak chciałbym się odnieść szczególnie do jednego zdania z recenzji:
„Dojrzała, wieloznaczna, smutna, ale też wspaniale opowiedziana historia to coś, od czego wielu odbija się jak od muru.”
Problemem (i jednocześnie atutem) tej gry jest to, że ta historia wcale nie jest wspaniale opowiedziana. Jestem gotowy bronić osób, którym Dear Esther nie przypadł do gustu właśnie z tego względu. Nie chodzi o to, że wszyscy ludzie do debile, albo bezmózgie zombie, które niedoceniają ambitnych historii. Jednak równie ważne co sama historia jest to w jaki sposób ją się opowiada. Jednym zastosowany model w DE może się podobać, inni będą kręcić nosem i stwierdzą, że to swoisty przykład przyrostu formy nad treścią. Osobiście trudno jest mi jednoznacznie opowiedzieć się po któreś ze stron, jednak jako konsument doceniam to, jakie emocje udzielają się po przejściu tej produkcji.
> teekay
Oczywistym jest, że pisząc tę mini reckę pisałem ją ze swojego subiektywnego punktu widzenia. Dla mnie zdecydowanie jest wspaniale opowiedziana. Powody takiego podejścia starałem się zamieścić, na tyle, na ile można to było zrobić unikając spoilerów. I zauważ – nie sugeruję braków w korze mózgowej u każdego, komu Esther nie przypada do gustu. Logicznym jest, że są gusta i guściki. Pozwoliłem sobie wyrazić za to głęboką dezaprobatę postawie – to jezd gupie i jurz! Może troszkę (ale tylko troszeczkę) przerysowanej. Bo Esther można się zachwycić, można i zawieść. Ale osoba która ją (za przeproszeniem?;p) zaliczy, może powiedzieć – nie spasiło mi, bo za zbyt udziwnione, albo nie do końca (/lub w ogóle nie) przemawia do mnie cały ten surrealizm. Jednak smutne jest, że nie tak trudno natrafić na trzecią grupę, owych radosnych konsumentów, którzy skrytykowali ją za to czym nie jest, zamiast docenić czym jest. Pokrętne? Czy grając w kolejnego CoDa oczekujemy egzystencjalnych wędrówek? Nie. Więc skąd pomysł, żeby oczekiwać w Esther „klasycznej” akcji i oceniać ją pod tym kątem? Dlatego też pisałem „wiele jest głosów dzieciarni” – dzieciarni w pejoratywnym znaczeniu tego słowa. Takich osób (cytat autentyczny) – „Zainstalowałem bo słyszałem, że fajna. Gram 5 min i nic.. chodzę po tej wyspie. Mija kolejne 5 min. Nic się nie dzieje ale nie tracę wiary. Gram z nadzieją, że coś się wydarzy, a tu wydarzyło się owszem.. koniec gry.” Ok… można i tak….. :(
I jeszcze małe dopowiedzonko poruszonej kwestii. Komentarz poprzez analogię – http://www.youtube.com/watch?v=EmY76YzVLGM – czas 3:15 do 3:50 – ciekaw jestem ilu graczom odpalił się podobny mechanizm? I „zagrały” takie Bolce w Esterkę i konsternacja :D
S.P.A.M. World Control !
Jak przejmujemy świat to chyba i ja muszę coś nabazgrać :D Niech no tylko wena przyjdzie…
A recenzja przyzwoita. Miło się czyta takie opinie o Dear Esther w porównaniu do większości, gdzie dominuje albo „nuda” albo „sztuka dla sztuki”.
„Sztuka dla sztuki” to najgorsze słowa jakimi można określić Dear Esther. Ogólnie to jest najgorsze z możliwych określeń na jakiekolwiek medium. Czy jest gdzieś definicja tego czym są gry komputerowe jako, a czym nie? Dla mnie samo odkrywanie świata i zwyczajne spacerowanie są ogromnym walorem, a sposób przedstawienia fabuły i jej otwartość tylko dodaje smaku. Biedni ci, którzy nie potrafią tego w pełni doświadczyć…
Jeśli mogę dolać oliwy do ognia :D Grę skończyłem w 35 minut. Niestety fabuła wydała mi się oczywista już po paru monologach a wizyta w jaskiniach w sumie wszystko podsumowała. Żałuje że tak niewiele tej gry pozostaje w momencie jej odkrycia. Żałuje że w miarę prosta historia tak bardzo nasyca się metaforycznością że staje się nieczytelna dla wielu graczy.
Na sam koniec, żałuje że ostatecznie pozytywne/negatywne zakończenie jest zrealizowane w tak eklektyczny i oderwany od rzeczywistej relacji sposób. Liczyłem na dłuższe doświadczenie oraz lepsze wykończenie tej historii.
Gra mi się podoba. Możemy wdawać się w spoilery jeśli chcecie :)
Jeżeli mogę zacząć od warstwy `technicznej`, nie merytorycznej tekstu – stosujesz, drogi Chrisie, stanowczo zbyt długie akapity. :P Rozbijanie tekstu na mniejsze kawałki to podstawa tworzenia wygodnych w czytaniu tekstów. ^^
Ogółem, być może dzięki Tobie zagram w końcu w coś, co choć na chwilę mnie wciągnie i nie puści, bo cały czas szukam akurat czegoś „mocnego” fabułą i klimatem. A zastanawiałem się nad tysięcznym podejściem do Stalker: Clear Sky (wiem, wiem, tam fabuła aż tak nie, ale klimat tak).
A za 7 euro to do jakiegoś lepszego kina nie pójdę, a na pewno nie z popcornem i colą. ;)
> Odin – WAAAARGH!!!! 35 minut? Za krótko, za szybko! Marsz do kąta! Miałeś smakować to ciastko, a nie w********ć je jednym kęsem! :P Eklektyczne zakończenie? Weto! A spoilerów nie będzie bo jednka cały czas są tu osoby, które jeszcze Esther nie odpalały. I ja jakoś do samego końca odkrywałem różne smaczki, symbole, dopowiedzenia i aluzje przygotowane dla nas, mimo, że też dosyć szybko zacząłem się domyślać esencji historii. Powiem więcej, do Esther zamierzam wrócić, bo intryguje mnie tam jeszcze kilka spraw, które chcę po swojemu rozgryźć.
> Enslaved Eagle – komentarz o akapitach rozsądny, może kiedyś będę miał jeszcze okazję się do niego zastosować:)
35 minut? Sorki odin, ale nie wiem czy to jest fizycznie możliwe, żeby zrobić pierwsze przejście aż tak szybko. Nie żebym wątpił w swoje umiejętności, ale ja niespecjalnie się ociągając skończyłem grę w nieco ponad 2 godziny.
„choć na chwilę mnie wciągnie i nie puści, bo cały czas szukam akurat czegoś “mocnego” fabułą i klimatem”
W takim razie ta gra nie jest tą, której szukasz. Zanim Cie porządnie wciągnie zdąży już dawno puścić, poza tym wcale nie jest mocna fabularnie (zależy jeszcze co przez to słowo rozumiesz). Jest intrygująca, można powiedzieć inteligentna (przynajmniej przyjmuję takie założenie; wierzę, że zamieszczone w grze intertekstualizmy mają większy sens) ale nie mocna.
Co do długości akapitów, to akurat dla mnie są OK. Nie wiem w czym ich długość przeszkadza. Poza tym tak naprawdę jest tylko jeden długi akapit, reszta ma ok. 4-5 zdań.
Nie spieszyłem się przy przechodzeniu waść moście. :) Jeśli chodzi o fabułę to naprawdę nie jest aż tak skomplikowana i chętnie podzielę się swoimi przemyśleniami.
Steam zaktualizował czas:
4 nad ranem, Orzeł jest tuż po przejściu gry i pobieżnym „przeleceniu” Sieci w poszukiwaniu interpretacji, et caetera. Oburzyła mnie jedna recenzja: http://goo.gl/chkl5 („nie rozumiem po angielsku, więc mi się nie podoba”). Ale mniejsza, to nie na temat.
Co mnie najbardziej fascynuje w tej grze to właśnie to, że może być cholernie niejednoznaczna. Pozostawia po sobie tak dużo do domysłu i zastanowienia się „co to do cholery było”, że głowa mała. Ale może tylko ja tak mam, bo jakiś szczególnie bystry nie jestem. :D
Gra faktycznie zajmuje mniej niż godzinę… I bardzo dobrze. Nie wyobrażam sobie, dajmy na to, siedmiogodzinnego posiedzenia przy takim tytule. To rozrywka na jeden raz, w który grasz jedną godzinę, a myślisz o nim przez następne trzy dni.
Nie powiem, że to tytuł obowiązkowy dla każdego. Ale na pewno wart uwagi i tych skromnych kilku euro. ;)
Aaa, i jeszcze jedno.
@odin, ja bym chętnie poczytał o Twoich przemyśleniach nt. fabuły. :)
Bardzo źle że szukałeś recenzji i interpretacji! Nie powinno się tak robić :( Napiszę pod wieczór dokładniejsze wyjaśnienia gdyż aktualnie odwiedził mnie znajomy :)
Okej więc oto moja interpretacja:
Nie siedziałem nad tym długo oraz nie sprawdzałem zagranicznych portali tak więc jest szansa, ze coś tutaj przekręciłem lub ewentualnie pewne wnioski są błędne. Wydaje mi się jednak, że sama fabuła nie była specjalnie skomplikowana choć jej odkrywanie przyniosło mi kilkunastominutowy rush. Myślę, że jest to w miarę składnie opisane :) Zapraszam do dyskusji i nie czytajcie niezliczonej ilości zestawów wyjaśnień! To jest tak jak z podcastem – nie można tego nazywać swoim jeśli ogląda się innych recenzentów aby budować opinie :) Czyste gameplaye only! Po obiedzie można dziabnąć taki mały skondensowany deser jednak opierać na nim cały posiłek nie wypada :)
edit: i tak, w odpowiedzi na pytania na skype – tak, to po 35 minutach gry.
Przypominam końcówkę gry i tego co sam wcześniej napisałem. Wiem, ze nie jest to jednoznaczne i zwróciłem na to uwagę :)