Dziś chwycimy za rewolwery oraz lasso i udamy się na Dziki Zachód w wydaniu Techlandu. Jak Polacy poradzili sobie z zadaniem odwzorowania surowego terytorium Ameryki Północnej i Meksyku w czasach kowbojów? Całkiem dobrze – jest filmowo, jest dynamicznie, ale…
Na początek – garść informacji. Seria Call of Juarez narodziła się za sprawą rodzimego Techlandu i obrosła łącznie w trzy części: Call of Juarez, prequel Więzy Krwi oraz sequel, The Cartel, z akcją przeniesioną do teraźniejszości. Wszystkie części zostały wydane w kinowej polskiej wersji czyli napisy – polskie, głosy – angielskie. O ile Więzy zostały przyjęte ciepło a The Cartel zmieszany z błotem, my przyjrzymy się początkom czyli części pierwszej.
Historia opowiedziana w „jedynce” zaczyna się spokojnie – poznajemy jednego z naszych grywalnych bohaterów Billego, w chwili, gdy zmierza do domu w którym nie był od dwóch lat. Początek wydaje się monotonny – ot, dowiadujemy się jak sterować bohaterem i tego typu duperele. Prawdziwy samouczek zaczyna się jednak dopiero gdy dochodzimy do farmy starego znajomego. Wtedy też uczymy się strzelać, a także poznajemy system działania Billego. Autorzy nie stworzyli bowiem dwóch postaci dla picu – młody meksykanin nie jest fanem otwartych starć. Jego atutem jest przekradanie się obok wroga. Billy ma ku temu możliwości, ponieważ może na przykład ukryć się w krzakach lub wspinać się w miejsca niedostępne dla innych. Etapy z udziałem chłopaka to kombinacja skradania, skakania i wspinania się. Dodatkowo już we wczesnych etapach Billy zdobywa pożyteczną rzecz jaką jest lasso. Dzięki niemu może np. zahaczyć o drzewo i przeskoczyć przepaść, której zwykłym skokiem by nie pokonał. Po zdobyciu lassa i właściwie zakończeniu samouczka, akcja nabiera tempa. Billy przybywa do domu i zastaje tam niemiłą niespodziankę.
W tym momencie przeskakujemy do drugiej grywalnej postaci czyli Ray’a. O ile Billy był cichociemnym uciekinierem, tak Ray jest twardym rewolwerowcem witającym problemy kulką w oko. I tu pewien zgrzyt, bowiem etapy Ray’a są o wiele bardziej ciekawe i czerpią z Dzikiego Zachodu to co lubimy, a etapy z Billim wyglądają przy tym dość blado. Tutaj bowiem mamy między innymi pojedynki jeden na jednego, pościgi za dyliżansami, atak na pociąg i samego bohatera, który wydaje się być o wiele bardziej charakterystyczny – upadłego rewolwerowca-pastora noszącego na klacie zbroję dla ochrony. Jedyne co może się nie podobać w postaci Ray’a to jego monologi. Kwestii mówionych nie da się pominąć pojedynczo – można anulować albo całą cut-scenkę albo nic. To może nieco irytować tym bardziej, że Ray jako pastor, lubi pogadać z Bogiem. Co do mowy warto dodać, że podczas wczytywania pojawiają się plansze z tekstem, który czyta nasz aktualny bohater. Oszczędne acz nie irytujące, a nawet przyjemnie się tego słucha.
Sama historia w CoJ czerpie dużo z popularnych westernów – mamy motyw zdrady, niezasłużoną winę, walki z Indianami, starego Apacza w roli mentora, masę zwrotów akcji, ale za to słaby punkt kulminacyjny, w którym poznajemy „tego złego”. Jest także wrażenie, że scenarzyści lubią uśmiercać tych, którzy nie próbują nas zabić. Finał natomiast jest iście westernowski, za co ogromny plus. Plusuje również klimat gry – gra nie bawi się w patos czy wyższe wartości, świat jest surowy, ludzie są nieufni, bandyci są bezwzględni, a język czasami jest mocny. Zabrakło tylko erotyki, choć na początku jest małe „przywitanie” z kurtyzaną. Klimat dopełnia też broń z epoki jak rewolwery czy strzelby, których nazwy jednak zostały zmienione na Quickshooter’y czy inne Border Gun’y. Dodatkowo, jest jeszcze wrażenie zaszczucia, gdy gramy Billim, co nieco ratuje klimat epizodów skradankowych.
W kwestii technicznej już tak dobrze nie jest choć jak na rok 2006, w którym gra powstała, nie jest źle. Zacznijmy od interfejsu – ten jest dosyć wygodny i nie kuje w oczy topornością wykonania. Szczególną w nim rzeczą jest ikona naszego bohatera, która normalnie pokazuje w jakiej pozycji się poruszamy, za to u Billego dodatkowo możemy sprawdzić na niej czy jesteśmy w ukryciu. Do celu prowadzi nas nieśmiertelny we wszelkich grach kompas, tu jednak ograniczający się do wskazywania północy oraz kropki będącej celem zadania. Efekty specjalne w grze, takie jak wybuchy czy wystrzały broni, są zrobione w porządku, ale brakuje im pewnego kopa – jak na grę akcji za dużo w nich realizmu i sztampy, a za mało „epickości”. Co do świata – ten jest dosyć ubogi zarówno w kwestii wykonania jak i umiejscowienia lokacji. Poruszamy się zazwyczaj po preriach, które niewiele się od siebie różnią. Poziomy są zazwyczaj zrobione „tunelowo” czyli możemy poruszać się tylko jedną słuszną ścieżką. Dodatkowo czasami ma się silne wrażenie, że przecież wcześniej się tu było – i nie mówię tu o przechodzeniu tych same lokacji przez obu bohaterów, choć to też jest tak trochę na siłę. Idąc przez wąwóz w którym atakują nas wilki, przy kolejnym takim mamy wrażenie deja vu. A elementy otoczenia, jak drzewa, krzaki czy inne zielsko, nie pomagają, choć graficznie prezentują się całkiem nieźle. To samo tyczy się farm – owszem, każda jest inna ale nasza droga zazwyczaj wygląda tak, że wchodzimy na farmę, przechodzimy przez stajnię i lądujemy gdzieś w centrum. Otwarte przestrzenie nie są lepsze. Często na otwartym etapie nie wiemy dokąd mamy się udać, bo z każdej strony wygląda tak samo – to boli szczególnie na etapie „meksykańskim”, którego jak dla mnie nie poratował nawet urokliwy zachód słońca. Najgorszą jednak wtopą otoczenia są kopalnie i jaskinie. Choć w tych pierwszych możemy znaleźć jakiś sprzęt górniczy, który nieco tuszuje jednolitość, to i tak zdecydowanie najbrzydsze lokacje w grze.
Postacie pod względem technicznym też nie błyszczą, ale dopóki się nie odezwą są w porządku. Szczegółowość i odwzorowanie postaci jest dobre, ale brak im mimiki. Czasem ma się wrażenie, że dana postać nie okazuje emocji tylko urodziła się z taką twarzą i tak jej zostało. Ale to nie jest takie złe jak by się mogło wydawać, bo wbrew pozorom wszystko wygląda dość dobrze – przestraszona kobieta naprawdę pokazuje strach, a bandzior tłukący nas po gębie – złość. Stanowczo postaciom najgorzej wyszła mowa… choć nie wszystkim. To nieco dziwne, jakby autorzy skupili się na jednych postaciach, a olali inne. Przykładem jest taki Clyde, właściciel saloonu – jego mimika podczas mowy była naprawdę niezła, jak dla mnie jedna z lepszych wśród wszystkich postaci. Natomiast przykładem złego potraktowania sprawy była, chyba najgorsza ze wszystkich, mimika mowy Billego – po dokonaniu się pewnych wydarzeń chwile wcześniej oraz po tonie lektora można było wywnioskować, że Billy powinien być roztrzęsiony. A tymczasem zachował wręcz pokerową twarz i poruszał jedynie dolną wargą. Słabo.
W przeciwieństwie do pewnych mankamentów z grafiką, dźwięk i muzyka w grze stoją na wysokim poziomie. Dźwięki wystrzałów, stuku kopyt czy wycia wilków są bardzo dobrej jakości. Także głos lektorów jest świetny – zarówno jeśli chodzi o bohaterów czy postacie drugoplanowe. Słychać, że aktorzy dubbingujący wzięli sobie pracę nad grą do serca – są dobrze dopasowani do postaci, które odgrywają i dobrze odczytują ich emocje. Całość dopełnia klimatyczna, nadająca produkcji charakteru muzyka. Spisuje się zarówno podczas akcji, jak i w chwilach przełomowych, które to podkreśla nagłymi dźwiękami i szybkimi zmianami tempa. Także podczas spokojnego przemierzania świata muzyka jest miła dla ucha i pomimo powtarzającego się motywu nie irytuje.
W ogólnym rozrachunku, Call of Juarez jest grą naprawdę wartą uwagi. Pomimo upływu lat, nadal potrafi cieszyć i pokazuje klimat dobrych westernów. Grafika co prawda się od tych kilku lat postarzała, ale jeśli jesteś graczem nastawionym bardziej na grywalność niż na jakość graficzną i chcesz poświęcić kilka godzin na dobrą zabawę na Dzikim Zachodzie, to z czystym sumieniem mogę polecić tę grę. A jej samej wystawiłbym 4+, bo choć nieco zabrakło szlifu do rangi shootera z wysokiej półki, to i tak daje sporo radochy z grania.
Naprawdę świetna recenzja – bardzo dobrze się czyta i jest odpowiednia ilość tekstu do screenów ;).
Co do samej gry – nie pamiętam jej zbyt kolorowo niestety. Fakt, na swój sposób była dość oryginalna, bo w owym czasie brakowało gier westernowych, ale wykonanie nie było najwyższych lotów. Poza tym (tak jak z resztą sam napisałeś) chciało się grać ciągle Rayem, bo te etapy skradankowo-platformowe były nijakie (i dobrze pamiętam to cholerne bujanie się na lassie ;) ).
Koniec końców, Techland zrobił za to baaaardzo dobry sequel i chętnie przeczytałbym twoją recenzję tej gry. O The Cartel lepiej jest chyba zapomnieć…
Mam podobne odczucia… Problemem na pewno nie był brak pomysłów – współczesny Dziki Zachód, brutalne wojny gangów, narkotyki, wartkie zwroty akcji, dynamiczna muza, niektóre patenty w kooperacji, masa zróżnicowanych atrakcji, krótko pisząc – krwawa jatka. Wyżej wspomniane przez Ciebie (Cray) babole nie zabijają wybornego ducha rozgrywki.
Call of Juarez: The Cartel z mojej perspektywy, to emocjonująca przygoda. Gra o wartkiej akcji, ciekawie opowiedzianej historii, krwistych bohaterach, bywa… że mocno wulgarnym języku narracji. No i całkiem nie takim złym klasycznym multiplayerze, w który można wbić zęby. Jedynie przechodząc grę co najmniej trzykrotnie jest się w stanie zgłębić wszelakie niuanse – poznać różnorodne zakończenia.
7/10
Jak ocenia skurczybyk :D
Artykuł naprawdę niezły, szkoda tylko, że CoJ jest mi raczej obojętny, pomimo tego, że bardzo lubię klimaty westernowe. Desperados rox!
W takim razie sięgnij po Red Steel 2 (Wii)
Starcie ze sobą dwóch różnych klanów i światów – dzikiego zachodu z kulturą dalekiego wschodu, w piaski których zostajesz rzucony – zamaskowany i bezimienny samurajo-rewolwerowcze ;) Tajemniczy wojowniku, z ostatnich przedstawicieli rodu Kusagari, którego ludność została wymordowana przez wrogie rzesze klanu Szakali. Najwyższy więc czas na zemstę…
i „coś” na zachętę ;]
http://www.miastogier.pl/video,wii,9826.html
Mam prozbe moglibyscie mi napisac wszystkie wresje call of juarez od pierwszej ktora wyszła do ostatniej kolejnosc jest bardzo wazna :] z gory dzieki i pozdrawiam
Call of Juarez, potem CoJ: Więzy Krwi, CoJ: The Cartel i jedyny w którego niestety nie grałem, najnowszy – CoJ: Gunslinger. Podobno kosa. :)