The Legend of Zelda – The Długaśny Artykuł


Jeśli miałbym stworzyć jakieś chwytliwe hasło reklamowe dla strony Allegro.pl, z pewnością byłoby to słowa- zdobądź niezdobywalne. Czemu? Wszystko zaraz wyjaśnię. Stworzona w 1986 roku seria gier „The Legend of Zelda” składa się na dzień dzisiejszy z szesnastu oficjalnych gier. Parę z nich zostało wydanych się w różnych specjalnych edycjach. Rzecz jasna, żadna z tych wersji nigdy oficjalnie nie zbliżyła się do Polski. Kluczowe słowo – oficjalnie.

Wśród wszystkich pudełek wyposażonych w „oficjalny miecz”, oraz „rewelacyjną koszulkę” tylko jednego wydania mogłoby mi brakować. Mam na myśli „The Legend of Zelda: Collectors Edition„. Ta wyjątkowa płyta, wydana jako promocja gry Wind Waker, zawierała cztery klasyki gatunku- pierwszą Zeldę z 1986, jej beznadziejną kontynuację- Adventures of Link, najlepszą grę konsolową wszech-czasów- Ocarina of Time oraz jej wyborną, aczkolwiek krytykowaną kontynuację- Majoras Mask. Wszystkie te gry były rzecz jasna do ściągnięcia w formie ROMów, jednak jako prawdziwy fan Zeld nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić horroru, jakim mogłoby być granie w klasyczne gry na ekranie monitora. Collectors Edition niestety był całkowicie nieosiągalny- ten pakiet czterech tytułów, video prezentacji wszystkich gier z serii, oraz dema Wind Waker, nigdy nie został wprowadzony do oficjalnej sprzedaży. Czemu? Otóż Nintendo wydało go jako materiał promocyjny, który można było otrzymać kupując konsolę GameCube w USA albo Japonii. Niestety, ich taktyka zmieniła się, kiedy postanowili wydać Wind Waker w Europie. Stwierdzili, że o wiele lepiej będzie dodawać tylko Ocarinę of Time do nowo wydanego Wind Wakera. Na otarcie łez po stracie trzech klasycznych tytułów dodali do Ocariny swoisty mission pack- Master’s Quest- który zwiększał trudność dungeonów oraz delikatnie poprawiał grafikę. Oczywiście, granie w Ocarinę of Time było dla mnie bardzo miłym przeżyciem, jednak w sercu ciągle czułem żal po utracie pozostałych części.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy pewnego słonecznego wieczora spostrzegłem Collectors Edition jako jeden z dostępnych produktów w serwisie aukcyjnym Allegro. Z niedowierzaniem na twarzy kliknąłem w link, spodziewając się jakiegoś żartu z europejskiej straty. Tymczasem okazało się, że aukcja dotyczyła niczego innego, jak niedostępnego nigdzie wydania klasycznych gier. Najzabawniejsze było „real foto” przedmiotu, ukazujące napis „NOT FOR RESALE”, wręcz emanujący jasnością z przodu okładki. Jako, że Polska to piękny kraj, aczkolwiek złodziejski (za darmowy materiał promocyjny zapłaciłem 200zł), już dwa dni później płyta moich snów zakręciła się w czytniku czarnego Gamecuba. Znalazły się one tam na krótko po tym, jak wirowała w nim najnowsza część, Twilight Princess. O tej grze jednak wspomnę na samym końcu tego artykułu.

Na pierwszy ogień niech pójdzie gra, od której wszystko się zaczęło

The Legend Of Zelda

Moment odpalenia tej gry pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Po wpisaniu swojego imienia przyszło mi zobaczyć pierwszy ekran gry. Link, główny bohater gry stał sobie potulnie i czekał, żebym pokierował go w czekające na niego bitwy. Powtórzę jeszcze raz- czekał sobie potulnie. W czasach, kiedy większość gier rozgrywała się na jednym ekranie, Zelda była jedną z pierwszych, która wrzucała gracza w ogromny, otwarty świat. Zamiast popularnego w tamtych czasach mashowania przycisków i wpisywania się na listy najlepszych graczy, Zelda zmuszała gracza do czegoś innego. Wymagała od niego eksploracji lochów o skomplikowanej strukturze, kompletowania ekwipunku, rozwiązywania zagadek, pokonywania bossów oraz poświęcenia masy czasu, na zapoznanie się ze światem gry. Aby uświadomić wam, jak rozbudowana była ta gra powiem, że do amerykańskiej edycji tej gry dodano oficjalny poradnik, który miał umożliwić nierozgarniętym amerykanom przejście tej gry. Mieszkańcom cywilizowanych krajów przyszło korzystać jedynie z oficjalnej mapy, która pomagała orientować się w rozmieszczeniu poszczególnych lochów, oraz odkrywcza jak na owe czasy funkcja zapisywania gry. Tak, w czasach, w których większość gier przechodziło się w ciągu jednego dnia, lub które zmuszały na do zapisywania długaśnych kodów do poziomów, Zelda zapoznała graczy z funkcją zapisania stanu gry. Szczerze powiem, że nie mam pojęcia, jak ona tego dokonuje- przeca gry wydawano wtedy na kardridżach, a w konsoli NES nie znajdowała się żadna karta pamięci ani HDD. Tak, wiem, że ma to jakiś związek z znajdującą się wewnątrz baterią, jednak nadal pozostaje dla mnie tajemnicą, jak tego dokonano. Tajemnicą jednak nie jest to, że większość patentów zaprezentowanych w pierwszej części gry przedostało się do większości kolejnych edycji gry. Pośród wszystkich genialnych możliwości danych graczom, takich jak ulepszanie ekwipunku, zdobywanie różnych mikstur, zapomniano o rozbudowaniu podstawowego elementu każdej gry- walki wręcz. Możliwości Linka ograniczały się jedynie do machania mieczem, lub używaniem specjalnego trybu ataku, dostępnego jedynie, kiedy posiadało się 100% zdrowia. Na całe szczęście na swojej drodze Link odnajdował inne przedmioty, które ułatwiały mu rozprawienie się z potwornymi potwornościami. Jego nożliwości bitewne zwiększyły się drastycznie w bezpośredniej kontynuacji-

Zelda II: The Adventure of Link

Kontynuując myśl z poprzedniego akapitu- tak, wachlarz ruchów naszego bohatera rozszerzył się, bowiem tym razem jego poczynaniami kierowaliśmy obserwując go w typowym platformówkowym ujęciu akcji- 2D, a nie widokiem „z lotu ptaka” z poprzedniej gry. Link zyskał dzięki temu możliwość skakania, kucania, krycia się za tarczą, wyprowadzania szybkich ciosów oraz potężnych ataków. Niestety gra jest do bani. Czemu? Ponieważ różni się zbyt bardzo od poprzedniej części. Bardzo lubię, kiedy twórcy gier potrafią oderwać się od zwycięskiej formuły i wprowadzić coś odkrywczego, jednak tym razem posunięto się zbyt daleko. Nic nie pozostało z otwartego świata, wrażenia uczestniczenia w ogromnej podróży. Wprowadzone możliwości nie były w stanie zaspokoić oczekiwań. Mieliśmy do czynienia ze zwykłą platformówką 2D. Trzy życia, które otrzymywaliśmy na początku podróży musiały nam starczyć aż do samego jej końca. Mimo, że w grze pojawiły się patenty, które później zostały wykorzystane w kolejnych grach z serii- rozbudowany system walki, możliwość używania magii oraz parę kluczowych dla eksploracji przedmiotów- to ta część definitywnie się Nintendo nie udała. Co ciekawe, mimo, że większość fanów serii uznaje Zelda II za „czarną owcę” i udaje, że pozycja ta nigdy nie powstała, to Miyamoto, twórca serii, nie miał nic przeciwko umieszczenia jej obok 3 pozostałych doskonałych gier. Czemu tak zrobił? Skoro gra nie wypaliła wtedy, jak miałaby „promować” serię teraz? Nie rozumiem takiego postępowania. Na dwanaście starych gier jedna jest do bani, więc to ona dołączana jest do kolekcjonerskiej edycji. Paranoja. W ogóle- już sam tytuł wskazuje na beznadziejność gry- gdzie podział się napis „The Legend of”, na Boga, zapomnieli o nim? A może wiedzieli, że tworzą coś okropnego, więc pomyśleli „jak psuć to psuć na całego”? Krótki czas spędzony przy (The Legend of) Zelda II: The Adventures of Link to czas stracony. Jakbym chciał pograć w jakąś standardową grę platformową, to pograłbym w Super Mario Bros 3. Jednak gdybym chciał pograć w najlepszą grę konsolową wszech czasów, oraz prawdopodobnie najlepszą Zeldę kiedykolwiek- musiałbym włączyć

The Legend of Zelda: Ocarina of Time

Zanim zacznę się rozpływać nad genialnością tego arcydzieła, wspomnę tylko o okolicznościach jej powstania. Jesień 1998. Od trzech lat nie ukazała się żadna gra z serii Zelda. Konsola Nintendo 64 przeżywa mały kryzys- brakuje tytułów, które zwiększyłyby sprzedaż. Jakiś czas temu pojawiła się informacja o kontynuacji legendarnej serii Zelda. Fani wstrzymali oddech, jednak nieco zwątpili w sukces tej pozycji na wieść, że seria porzuca dwu wymiar i rusza w pełne 3D. Czy gra okazała się sukcesem? Stało się coś więcej. 21 listopada.Na zawsze zmienia się sposób patrzenia na gry video. Na rynku japońskim ukazała się Zeruda no Densetsu Toki no Okarina, która po dwóch dniach zmierza na rynku amerykańskim pod nazwą The Legend of Zelda: Ocarina of Time. Jakie przyjęcie czekało na najnowszą pozycję autorstwa Shigeru Miyamoto i Takashi’ego Tezuka? Niech odpowiedzą liczby- po sześciu miesiącach od wydania sprzedano ponad pięć milionów kopii, gra otrzymała niemal perfekcyjne oceny we wszystkich możliwych gazetach oraz serwisach internetowych, a do dnia dzisiejszego w konsolach graczy wylądowało około osiem milionów oficjalnych, złotych kardridży z grą. Co mogę dodać od siebie? Ta gra jest naprawdę cudowna. Wszelkie genialne patenty z poprzednich części zostały tutaj dopieszczone i wręcz perfekcyjnie komponują się w rozbudowanym jak nigdy świecie gry. Nie ma żadnego elementu gameplayu, który by mi się nie podobał. Co nie znaczy jednak, że nie znalazłem żadnej wady. Fabuła nie jest szczególnie rozbudowana, o ile przedstawia wiele ciekawych aspektów świata, o tyle bohaterowie są po prostu nudni a ich historie pozbawione polotu. Poziom trudności przez ogrom czasu jest dosyć niski, w niektórych sekcjach zaś staje się niebywale wysoki, doprowadzając do frustracji. Na szczęście niewyobrażalnie cudowny klimat gry jest w stanie zakryć wszelkie minimalne niedoróbki tej pozycji. Uważać się za fana gier konsolowych i nie zagrać w Ocarinę, to jakby nigdy się nie urodzić. No dobra, to lekka przesada, ale naprawdę warto się z tym tytułem zapoznać. Ocarina okazała się zatem światowym fenomenem. Cudownie. Wyobraźcie sobie teraz jak wspaniale poczuli się fani na wieść, że Ocarina doczeka się bezpośredniej kontynuacji-

The Legend of Zelda: Majoras Mask

No cóż, fani zawiedli się. Oszczędnie powiem jedynie, że denerwowała ich odmienność od Ocariny. Jednak moim to ta odmienność jest tak cudowna. O ile zerwanie z otwartym światem nie wszyło Zeldzie II na dobre, o tyle ograniczony ramami czasowymi świat MM pozwala podążać za dopracowaną, wzruszającą historią. Jest to chyba pierwsza Zelda z tak rozbudowanym wątkiem fabularnym. Możliwość używania magicznych masek zwiększyła możliwości naszego młodego bohatera, jednak wielu graczy odebrało to jako negatywny aspekt rozgrywki, który „odsuwa nas od głównego bohatera”. Czy oni mózgi postradali? To rozwiązanie jest genialne! Właśnie dlatego Link nigdy się nie odezwał w żadnej części gry, żeby móc dowolnie wyposażać go w różne atrybuty i możliwości. Nasz bohater, nawet pod postacią zielonego, magicznego nasionka pozostaje naszym bohaterem, który napotyka zagadki wyjątkowo wysublimowane, wymagające dopasowywania maski w zależności od naszych potrzeb. Niestety, wysoki poziom trudności, mroczny klimat gry oraz jej odmienność od Ocariny spowodowała, że Majory nigdy nie otoczono uwielbieniem, na które szczerze zasługuje. Takim oto sposobem przebrnęliśmy przez wszystkie Zeldy, które zamieszczono na płycie Colletors Edition. Chwila moment- na płycie znajduje się także demo Wind Waker. O tej grze powiedziano jednak już wiele, wspomnę tylko, że kreskówkowa, celshadingowa grafika wyjątkowo przypadła mi do gustu, tak jak i konieczność podróżowania od lokacji do lokacji za pomocą łodzi, a nie końskich kopyt. W pamięć zapadła mi także fabuła, która w typowo zeldowy sposób ukazana została w skromny sposób, jednak mimo to potrafiła wciągnąć. Ukazała ona bowiem świat zalany wodą, zesłaną przez bogów niczym biblijny potop, mający na celu zmycie z powierzchni wszelkiego zła. Poziom zżycia z bohaterami w tej serii również o wiele większy niż w poprzednich tytułach, zwiedzane lokacje niejednokrotnie zapierają dech w piersiach. Uważam, że Wind Waker jest lepszy od Ocariny między innymi dlatego, że nie boi się wprowadzać ciekawych nawiązań fabularnych, sprytnie manipuluje faktami z poprzednich części, by utworzyć ciekawą od początku do końca historię. Już same lokacje gry – świat zalany po ogromnym potopie, ludzie szukający ratunku na statkach, małych wyspach, zalane wodą świątynie – niebywale przyciągnęły mnie do gry. Na wieść o tym, że kolejna część serii- Twilight Princess- będzie dziać się przed wspomnianym potopem, stanąłem na palcach licząc, że zostanie to pokazane, lub przynajmniej wyjaśnione. Niestety, ten wątek nie zostaje nigdy wyjaśniony, tak jak i inne, o których chyba już zapomniano. Pod tym względem można się rozczarować. Ale czy tylko ten element nie wypalił w najnowszej części-

The Legend of Zelda: Twilight Princess

Moim zdaniem, cała ta gra to jeden wielki niewypał. Tak, już czuje setki zimnych noży zbliżających się do mego gardła. Tak, wiem jak bardzo podobała się graczom ta odsłona serii. Tak, wiem, że zdobyła niemal perfekcyjne oceny we wszystkich szanowanych czasopismach o grach. Tak, wiem, że wielu uważa TP za najlepszą grą na Gamecuba, oraz najlepszy tytuł startowy Wii. Problem w tym, że Twilight Princess jest po prostu… żaden. Ta gra jest niczym. Zerem. Pozbawiona oryginalności popłuczyna po sprawdzonych patentach z przeszłości. Nawet pisanie o tej grze jest dla mnie męczące, jednak nie aż tak męczące, jak 50 godzin, które spędziłem na graniu ten Wielki Jak Nigdy Skok Na Kasę. Miyamoto wyraźnie nastawił się na zdobycie możliwie największej ilości dolarków z kieszeni fanów, którzy łykną cokolwiek wypłynie ze stajni Nintendo. Patenty, które sprawdzały się w przeszłości, powinny już dawno zostać zmienione. O ile miały jeszcze rację bytu w Wind Waker, o tyle już nadszedł czas, żeby seria zrobiła krok do przodu. I mam na myśli spory, bowiem zarówno muzyka, gameplay jak i ogólny odbiór całości to nic innego jak Ocarina of Time z lepszą grafiką. Tak nie powinno być. Każda część Zeldy była czymś odkrywczym, Twilight Princess zaskoczył mnie jedynie wspaniałym odbiorem wizualnym. Nie mogę dodatkowo zrozumieć następującego faktu- jeżeli w Wind Waker znajdowała się wspaniała fabuła, to powinno to znaczyć, że w kolejnej części również spory nacisk zostanie położony na ten aspekt gry. ZŁA ODPOWIEDŹ! Fabuła jest schematyczna, zwroty akcji przewidywalne. Na domiar złego fabuła zamiast wyjaśniać zawiłości z przeszłości dodaje kolejne niejasności, a niektóre informacji wręcz kłócą się z faktami powiedzianymi w poprzedniej części. W ramach próbki „genialności” TP przytoczę jedynie taki przykład. W Ocarinie of Time dowiadujemy się, że świat Hyrule został stworzony przez trzy boginie- Din, Nayru i Farore. Hyrulianie zostali poczęci jako ich wysłannicy na ziemi, którzy mieli z królestwa Hyrule kontrolować poczynaniami wszelkich pozostałych ras. Jednym słowem Hyrulianie to taki naród wybrany, zawierający w sobie boską cząstkę. ZŁA ODPOWIEDŹ- w TP dowiadujemy się, że na powierzchni Hyrule najpierw pojawiły się latające kurczaki, które w przypływie dobrego humoru stworzyły Hyrulian, po czym poleciały w chmury, by stworzyć swoje podwieszone na fruwających platformach królestwo. Wypas. Szczególnie, kiedy dostajemy się do owego królestwa za pomocą KURCZAKOWEGO DZIAŁA, które wystrzeliwuje nas wysoko w Niebiosa, gdzie lądujemy w Magicznym Jeziorku, skąd zaczynamy nasz quest polegający na zabiciu małego smoka, który fruwa nad głowami latających kurczaków.

Tutaj pytanie. Skoro kurczaki miały dość mocy, żeby stworzyć wszelkie stworzenia żywe, oraz wybudować swoje podniebne królestwo, to czemu małym smokiem musi się zająć wiejski chłopiec, który zgodnie z przeznaczeniem musi biegać w poszukiwaniu ukrytych pod wizerunkami sów literek potrzebnych do odpalenia KURCZAKOWEGO DZIAŁA. Przepraszam za ten atak kurczakowych dział, ale po prostu nie mogę tego przeboleć…kurczakowe działo. KURCZAKOWE DZIAŁO. To by pasowało do przygód hydraulików z Bostonu, a nie do epickiej Zeldy! Żałuje każdej złotówki wydanej na tą grę, tak jak i każdej sekundy przy niej spędzonej. Jeśli oczekujesz wspaniałej gry na Gamecuba- polecam z całego serca. Jeśli jesteś fanem sagi i potrafisz na trzeźwo oceniać podsuwane ci przed nos dania- daruj sobie. Dla twojego Zeldo-lubstwa lepiej będzie, jeśli po prostu kupisz Colletors Edition, lub chociaż Wind Waker z dodatkową Ocariną of Time: Master Quest.

No i tym sposobem dotarliśmy do końca dzisiejszej podróży. Okazała się ona dłuższa niż się spodziewałem, ale to tylko dlatego, że świat The Legend of Zelda jest wielce rozbudowany. Jeśli nigdy nie miałeś z nim nic wspólnego- może czas dowiedzieć się, co jest w nich tak wyjątkowego?

Informacje o Blady

Fan ASG, militariów, gier video, filmów, motoryzacji oraz miłośnik tworzenia słów niemalniezwykle brzmiących. Mógłby popełnić samobójstwo skacząc ze swojej pewności siebie na swoją inteligencję. Brutalnie szczery, wierny swojemu skrzywionemu, wiecznie sarkastycznemu spojrzeniu na świat.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuły i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na „The Legend of Zelda – The Długaśny Artykuł

  1. Bezik pisze:

    Kurna, muszę sobię ściągnąć emulator żeby pograć w Ocarina of Time, bo od jakiegoś czasu różne arty z Zeldą itp mnie prześladują, a ja nigdy w to nie grałem ;p (nintendo nigdy nie miałem :( Jestem dziecko playstation i pc.)

  2. Blady pisze:

    Obecnie można na Allegro zakupić Nintendo Gamecube, jedną z moich ulubionych konsol, za niecałe 200 zł – tak, szalona promocja :D A stąd mały krok do posiadania combo-packa Wind Waker z Ocarina of Time „Master Quest” co wydaje się naprawdę dobrą inwestycją ;)

Add Comment Register



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>